Tekst napisany przeze mnie przed wyborami parlamentarnymi 2007 odnośnie sytuacji społeczno-politycznej zaistniałej w Polsce. Tekst ten opublikowaliśmy pierwotnie jako oświadczenie inicjatywy „Skazani na Irlandię”
Kto by nie rządził, stoimy po przegranej stronie
Kilka milionów Polaków opuściło kraj i nie warto już nawet przypominać, dlaczego. Kolejne kilkanaście milionów nie zrobiło tego z wielu rożnych powodów, ale wiadomo, iż nie wydarzyło się w Polsce przez ostatnie 18 lat prawie nic, co mogliby odnotować „na ich korzyść”. Przynajmniej nic ze strony władz państwowych. Zarówno te kilka milionów za granicą jak i ci, którzy pozostali, będą w nadchodzących tygodniach po raz kolejny poproszeni do wzięcia udziału w wybraniu własnej elity politycznej. Skoro tak, to wyłącznie w imieniu nas samych, ale z przekonaniem, że wielu innych czuje podobnie, kilka słów o tym, co na ten temat myślimy.
Jedynym wyjściem bojkot wyborów
Reagując na poczynania polskich elit politycznych należałoby już dawno najzwyczajniej ogłosić pospolity bojkot kolejnych wyborów nie siląc się nawet na specjalne argumentowanie. Argumenty leżą na dłoni i dostarczane są przez samych polityków konsekwentnie dzień po dniu. A jednak samo rozczarowanie i dezaprobata dla polskiej klasy politycznej to nie to samo, co zrozumienie, dlaczego i w jaki sposób to właśnie my, zwykli ludzie, jesteśmy ofiarami polityki zorganizowanej w instytucjach państwowych – parlamencie, rządzie, ministerstwach, pałacu prezydenckim. Istotne jest zrozumienie przyczyn, dlaczego dzieje się tak, że ktokolwiek by nie rządził, my i tak stoimy po przegranej stronie. A tym samym, znalezienie odpowiedzi na dręczące nas nieustannie pytanie: czy jest jakieś wyjście z tego błędnego koła utrzymującego nas, ludzi pracujących, na dole społecznej drabiny.
Utopia „państwa solidarnego” (PiS), jak można się było spodziewać, dołożyła się tylko do stale pogarszającej się jakości życia najsłabszych i wzrostem przepaści materialnej między większością społeczeństwa a mniejszością wygranych. Może więc czas pożegnać się ze snami o „solidarnym państwie” i zacząć tworzyć po prostu solidarne społeczeństwo z pominięciem elementów władzy!? Ale po kolei...
Niepokój społeczny niezbędny do prowadzenia polityki
Pomimo tego, że w z Polski wyjechało kilka milionów obywateli, mnóstwo ludzi dalej żyje na skraju ubóstwa i odczuwa niepewność jutra. Rzecz jasna prowadzi to do naszego niezadowolenia. Wydawałoby się, że niepokój społeczny jest niebezpieczny dla klasy polityków i musi działać na naszą korzyść. Niestety, niekoniecznie tak jest. Okazuje się, ze nasze niezadowolenie, przynajmniej w takim zakresie, w jakim dajemy mu upust do tej pory, jest elitom politycznym nieustannie potrzebne, aby móc je wykorzystać w walce o polityczne wpływy, czyli o władze. W latach 90-tych korzystali z tego przede wszystkim polityczni liberałowie, socjaldemokraci i umiarkowana prawica. W ostatnich latach to głównie prawica przechwyciła i nawet zręcznie zagospodarowała nasza złość. A juz niebawem może się to udać naszym drogim turbo-kapitalistom z PO. Platforma krytykująca, zresztą słusznie, pożerające społeczeństwo państwo, sprzedaje nam zarazem samoregulacje rynku jako lekarstwo na nasze bolączki. Bolączki wywołane właśnie tak hołubionym przez nich, jak i wszystkie rządzące do tej pory partie, kapitalizmem... Może warto to jeszcze jeden raz zaznaczyć: jeszcze w żadnym kraju na świecie wolny rynek i kapitalizm nie doprowadził do wyrównania szans, powszechnego poszanowania i godności dla wszystkich. Dlaczego akurat w Polsce miałoby się to zrealizować? No to spójrzmy dookoła, spójrzmy na nas samych, jak nam posłużyło przez ostatnie 18 lat to lekarstwo, i juz wiemy: nie lekarstwem się nas karmi lecz trucizną.
Przechwytywanie i kontrolowanie społecznych emocji
Ale nie uproszczajmy zbyt szybko. Problemem jako takim nie jest zdrada Solidarności, przewrotność Socjaldemokracji, obłuda PO czy rządza władzy i zamordyzm PiS-u. To tylko elementarne części całej koncepcji władzy, w jaką jesteśmy dziś uwikłani. Problemem jako takim jest właśnie ów koncept. Koncepcja władzy politycznej, która wytwarza schemat powtarzający się od lat i funkcjonujący na przekór wydawałoby się wrodzonego krytycznego nastawienia polskiego społeczeństwa. Schemat polega na tym, że partia, której uda się przejąć i skanalizować nasz niepokój, ta, która wstrzeli się ze swoim programem w nasze emocje, ta wygrywa wybory. W ten sposób nasze emocje poddawane są kontroli. Nasz niepokój może juz tylko funkcjonować w narzuconych w ten sposób ramach. Partie, rzekomo prospołeczne, narzucają nam dyscyplinę wobec sfery polityki. Stajemy się ponownie bierni na jakiś czas. Potem znów się uniesiemy, po to tylko, aby kolejna partia umiejętnie „stanęła w naszej obronie”, dostała nasze głosy, doszła do władzy i narzuciła nam ponownie ramy naszego niepokoju... I tak w kółko od lat.
Staje się oczywistym, że polityka w dzisiejszym wydaniu polega właśnie na prześciganiu się różnych ugrupowań dążących do władzy poprzez efektywne przechwytywanie naszych emocji. Przez co staje się to coraz bardziej wyrafinowane i trudniejsze do przejrzenia. Nie dziwi więc, że już nawet na to nie zwracamy uwagi. Jednymi z wielu efektywnych, należących do kanonu manipulowania naszymi emocjami metod, są: sondaże opinii publicznej, deformowanie wartości społecznych, polityczne wykorzystywanie kwestii bezpieczeństwa społecznego oraz manipulowanie pojęciem demokracji.
Dwuznaczny charakter sondaży opinii publicznej
Do czego służą na przykład na okrągło przeprowadzane sondaże opinii publicznej? Do oszacowania nastojów społecznych? Tak, ale kto korzysta faktycznie z takich informacji? Ktokolwiek z nas? Nie. Dla nas są to informacje, którymi się możemy wymienić przy obiedzie i tyle. Natomiast dla świata polityki to karma dla ich poczynań. Informacje z nich wynikające, czyli to na kogo jest obecnie oburzone społeczeństwo, na jakie wydarzenia reaguje zmianą sympatii politycznych, itd. – na bazie tych dzień w dzień zbieranych informacji są modyfikowane (a nawet tworzone!) programy wszystkich partii politycznych. Aby wyjść na przeciw naszym potrzebom? Nie. Aby wykorzystać nasze emocje do własnych celów politycznych.
Społeczne wartości towarem przetargowym na giełdzie władzy
Jednym z największych problemów uczciwego mieszkańca kraju nad Wisłą jest dziś fakt, ze jest on nagi. Okradziony nie tylko ze środków do życia, godnej egzystencji i pogodnej przyszłości, ale tez z najwyższych wartości społecznych. I kto dokonał tej kradzieży... Nasza kochana klasa polityczna. Jeżeli za takie wartości uznamy powszechną sprawiedliwość, osobistą wolność, wzajemną solidarność, poczucie bezpieczeństwa... To wszystkie te pojęcia zostały juz przejęte, zdyskredytowane, jeżeli niezbezczeszczone przez polityków i ich partie polityczne. Przyjrzyjmy się tylko: „Akcja Wyborcza Solidarność”, „Unia Wolności”, „Prawo i Sprawiedliwość”, „Samoobrona”, „solidarne państwo” Kaczyńskich... Tak bliskie i ważne dla nas wartości zostały ordynarnie przerobione w slogany partii politycznych i stały się akcjami przetargowymi na gildzie władzy. I jak uczciwy człowiek czy uczciwa (tzn. niedążąca do władzy) inicjatywa/organizacja społeczna może się dziś odwoływać do wyżej wymienionych wartości nie mając poczucia populizmu, demagogii czy głuchego wołania na puszczy. Dlaczego większości polskich robotników nie przejdzie juz dziś przez gardło pojęcie - solidarność? Dlaczego uczciwi ludzie nie wiedzą juz jak mają się wyrazić, gdy chodzi im o zwykłą sprawiedliwość? Dlaczego młodzi ludzie nie mówią dziś już tak chętnie o wolności?
Jeżeli państwowemu komunizmowi udało się zdeformować w pół wieku wartości i pojęcia społecznej równości, kolektywnej własności i międzynarodowej współodpowiedzialności tak wspólne działania polskiej klasy politycznej lat 1989-2007 dokonały czegoś jeszcze bardziej brutalnego: w niecałe ćwierć wieku ograbiły nas z pozostających resztek wartości, które mogły wytyczyć ramy naszego społecznego porządku. Stoimy wiec nadzy.
Politycy w trosce o bezpieczeństwo społeczne...
Jednym ze skuteczniejszych argumentów politycznych ostatnich lat okazało się mówienie o trosce o bezpieczeństwo - wystarczyło postudiować sondaże opinii publicznej parę lat temu i widniało to wówczas jak na dłoni. I tak zaczęło się żerowanie na powszechnym instynkcie potrzeby bezpieczeństwa. Ale kto tak na prawdę odbiera nam to poczucie? To ludzie popełniający przestępstwa, kryminaliści – odpowiedzą nam jak jeden mąż wszyscy politycy od lewa do prawa. Lecz u podstaw społecznego bezpieczeństwa leży kwestia, skąd się biorą antyspołeczne postawy, czyli tzw. przestępstwa. Tymczasem wszystkie partie polityczne tolerują i pogłębiają dyskryminację ekonomiczną, wytwarzając rzesze biednych i zdesperowanych ludzi, u których w przypływie desperacji zanika poczucie więzi społecznych. Dochodzi do ich zerwania, egoistycznych postaw, a w ekstremalnych przypadkach do patologii społecznych (alkoholizmu, przemocy) oraz ucieczce w skrajnie nacjonalistyczne postawy, których skrajnym wyrazem są rasizm czy antysemityzm. Z drugiej strony elity polityczno-ekonomiczne ulegają degeneracji przesiąkając doszczętnie rządzą władzy. Korupcja jest tu objawem wspólnym dla obu klas społecznych, gdzie rzecz jasna najwięcej zyskują i tak ci na szczycie społecznej drabiny. W takiej sytuacji o bezpieczeństwie społecznym nie może być nawet mowy niezależnie od tego ile służb bezpieczeństwa jeszcze powstanie, ile wykryje się afer korupcyjnych, ile dobuduje więzień oraz ilu młodych ludzi ubierze w mundury policyjne i wyśle na ulice miast i miasteczek w całym kraju.
W rzeczywistości boimy się już nie tylko nieformalnych przestępców (często młodych ludzi, którym już na starcie swego życia nie dane było zaznać poczucia wspólnoty, solidarności i sprawiedliwości społecznej), ale też zorganizowanej przez państwo wszechobecnej kontroli i nakładanych na każdym rogu sankcji. Są to kolejne elementy żerującej na naszych emocjach polityki: mówi się o rozwiązywania problemu bezpieczeństwa społecznego, aby uzyskać nasze poparcie, a tymczasem sankcjonuje się nas nie dotykając w ogóle sedna problemu. Prawda jest taka: nasze codzienne poczucie niepewności, strach i poczucia zagrożenia stały się integralna częścią świata polityki – towarem przetargowym całej klasy politycznej.
Demokracja – na ustach wszystkich. Co MY z niej mamy – widzimy sami.
Demokracja jest dziś na ustach wszystkich. To system polityczny ogłoszony za jedyny sprawiedliwy. Skoro tak jest, to gdzie jest ta sprawiedliwość? Nasi politycy odpowiedzą: wciąż nie jest możliwa ze względu na wypaczenia. Wypaczenia? Skąd my to znamy... Ale to nie żadne wypaczenia są odpowiedzialne za brak społecznej sprawiedliwości, zarówno w Polsce jak i gdziekolwiek indziej. Ciężko w to uwierzyć w czasach, kiedy demokracje wyreklamowano do rangi największej dogmy i zarazem fetysza, ale to właśnie demokracja jako taka jest gwarantem społecznej niesprawiedliwości. Zwłaszcza w takim kraju jak Polska, gdzie jest ona od samego początku pojmowana jako proces polityczny, a w żadnym wypadku -ekonomiczny.
Formalnie rzecz biorąc demokracja proklamowana jest jako wolność głoszenia poglądów, wolność mediów i uniwersalna równość wobec prawa. Dąży się więc do wyimaginowanych równości politycznych (np. wszyscy możemy brać udział w wyborach), ale dyskryminacja ekonomiczna nie interesuje już żadnego z naszych, och-jak-dojrzałych-do-demokracji, demokratów. W rzeczywistości te uświęcone demokratyczne wolności są ewidentnie względne, gdyż są tolerowane tylko tak długo jak nie zagrażają interesom warstwy posiadającej władzę polityczną i de facto ekonomiczną. Ludzie z tych sfer posiadają automatycznie kontrolę nad kwestiami ekonomicznymi, mediami czy edukacja, a więc kontrolę we wszystkich obszarach życia społecznego. Głosy i żądania wygłaszane przez doły społeczne są traktowane marginalnie. Nasz los, jakość naszego życia, potrzeby zwykłych ludzi, nie są niczym istotnym dla funkcjonowania demokracji jako systemu politycznego. Ważne jest tylko jedno, abyśmy wspierali tych, którzy tą demokrację faktycznie tworzą „nasze” elity polityczne. Tak więc demokracja jest ostatecznie kolaboracyjnym układem wiążącym nas, ludzi niezadowolonych ze społecznego status-quo, wokół kapitalistycznych stosunków własności. Ucieleśnieniem tego kolaboracyjnego układu jest system parlamentarny i rząd zapewniające nam wyimaginowane polityczne wolności i demokratyczne zabezpieczenia społeczne. Co z tego mamy – widzimy sami. O demokratyzacji w sensie ekonomicznym wciąż cicho sza.
Społeczeństwo politycznie bezdomnych
Dobrze zauważalną reakcją społeczną na owe procesy stało się zaniżanie frekwencji wyborczej poprzez nie branie w nich w ogóle udziału. Reakcja taka jest jak najbardziej logiczna, gdyż wszyscy dochodzimy, jedni wcześniej inni później, do tego samego wniosku: z politycznego punktu widzenia jesteśmy bezdomni! Spoglądając na otaczającą nas rzeczywistość realnie, a nie z perspektywy wyborczych obietnic, programów, oświadczeń, kolejnych rządów i debat w parlamencie, jesteśmy ewidentnie odtrąceni przez całą klasę polityczną. Można by powiedzieć, że po części powinniśmy winić samych siebie za taką polityczną bezdomność, jako że zbyt długo łudziliśmy się ze może być inaczej, że partie polityczne mogą być dla nas takim politycznym przytułkiem. Doświadczenie wielu lat najróżniejszych systemów budowanych na reprezentacji politycznej, czyli parlamentaryzmie i demokracji proklamowanej odgórnie, uczy że prędzej czy później czujemy się oszukani, rozgoryczeni, po prostu „skazani na Irlandię”.
Zerwać więzi z politykami czy pozostać wiecznie wiernymi-przegranymi?
Takie poczucie odrzucenia budzi poczucie strachu, a nawet złości. I słusznie: skoro jesteśmy potrzebni klasie politycznej tylko jako elektorat wyborczy, czyli nazywając sprawy po imieniu, ma ona nasze faktyczne potrzeby w dupie - to nie ma żadnego powodu, aby nie potraktować jej w ten sam sposób! Zdecydować się wreszcie na świadome zerwanie więzi świata ludzi zwykłych (pracujących, dorabiających, handlujących, bezrobotnych, uczących się i studiujących...) ze światem politykierów i ich finansowych sponsorów, co w efekcie to ich postawi w pozycji politycznej bezdomności - bez poparcia społecznego mogą rządzić już tylko sami sobą. Jednak takie świadome zerwanie pionowych więzi (miedzy tymi na górze drabiny społecznej i tymi u jej dołu), które i tak istnieją już tylko w sloganach wyborczych partii, musi być konsekwentne, czyli zostać zrekompensowane nowym duchem poziomych struktur i więzi, społecznych. Chociażby czymś na wzór juz ponad 30-lat temu tak mocno w zadaniach ludzi pracy obecnej - Samorządnej Rzeczpospolitej.
Inaczej, z powodu własnej niezaradności, wielu z nas będzie skłonnych szukać deski ratunku gdziekolwiek i staniemy się ofiarą kolejnej politycznej gry: stara/nowa banda polityków uśmiechnie się do nas z ekranu telewizora, wyciągnie do nas rękę z wyborczego billboardu, przemówi do rozsądku tej czy innej osobie z naszego otoczenia i znów my też damy się zwieść. I znów postawimy się po przegranej stronie. Zwiedzeni przez partie prawicowe takimi sybstytutami satysfakcji jak lustracja, nacjonalizmem i religia. Omamieni przez partyjną lewicę i liberałów utopią oczekiwania na społeczną sprawiedliwość poprzez fetyszyzm wolnorynkowy i parlamentarny. Czy naprawdę jesteśmy w stanie dalej wierzyć, że dalsza lustracja, przepych narodowych symboli, nieustanna modlitwa, spekulacje na giełdach czy debaty obcych nam ludzi w sejmie są w stanie uczynić nas ponownie ludźmi zdrowymi i szczęśliwymi? A może to my sami musimy podjąć jakieś działania?
Samorządność społeczna wyzwolona od ciężaru władzy
Może warto jak najszybciej powrócić do idei samorządności społecznej? Organizowania społeczeństwa, struktur społecznych, wyzwolonych od armii państwowych darmozjadów – politykierów i zbytecznych biurokratów, oraz kapitalistycznych darmozjadów – plagi drobnych i grubych wyzyskiwaczy okradających uczciwie pracujących ludzi. Społeczeństwa odciążonego kolosem państwa, wyzwolonego od ciężaru władzy i zanieczyszczeń świata polityki. Społeczeństwa tworzonego oddolnie, na bazie struktur działających w otwartej przestrzeni publicznej, a nie za zamkniętymi drzwiami gabinetów dyrektorów spółek i zakładów pracy oraz szefów partii politycznych i powiązanej ze światem władzy części związków zawodowych. Struktur społecznych organizujących się w myśl idei demokracji uczestniczącej i komunikujących się miedzy sobą w równy, poziomy i bezpośredni sposób.
Zastąpmy wybory pobudzeniem samorządnego solidarnego społeczeństwa
Tym samym powracamy do kluczowego zagadnienia tego oświadczenia, mianowicie do znalezienia odpowiedzi na dręczące nas pytanie: czy jest jakieś wyjście z tego błędnego koła utrzymującego nas, ludzi pracujących, na dole społecznej drabiny? Po dokonaniu powyższej analizy wynurza się idea wydawałoby się banalna, ale zarazem realna do zrealizowania dla nas wszystkich pragnących wyrwać to społeczeństwo z łańcucha władzy i odnaleźć nową drogę dla społeczeństwa polskiego.
Zamiast iść do urn wyborczych w dniu nadchodzących wyborów, uznajmy ten dzień za dzień zawiązywania samorządnych struktur społecznych: komitetów lokatorskich, samorządów pracowniczych, grup solidarnościowych, itd. Tam gdzie działają one juz sprawnie, a jest takich struktur, co nie co w kraju, mogą one tego dnia (lub w dni poprzedzające wybory) dać o sobie znać – podjąć akcję strajkową bądź uliczną. A tam, gdzie takie wyzwanie nas chwilowo jeszcze przerasta, zamiast anonimowo oddawać głosy klasie politykierów, spotkajmy się w świetlicach lub na placach naszych osiedli czy zakładów pracy i porozmawiajmy otwarcie o możliwościach i perspektywach pobudzenia samorządnego solidarnego społeczeństwa w tym kraju.
Dajmy upust naszemu niezadowoleniu nie poprzez kolejne jałowe glosowanie, lecz poprzez zbiorowe oddolne organizowanie się. I pamiętajmy: nasz gniew musi się stać ponownie nasza bronią i być wymierzony przeciw władzy, a nie jak to dzisiaj jest: bronią w rękach władzy, a naszym przekleństwem.
***
Veronika
Wrzesień 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz